3 tygodnie. Już i dopiero. Jest dobrze, kiedy wszystko nie jest już takie nowe dookoła, kiedy wiem gdzie, co, jak zrobić, w co wsadzić, dokąd iść. I nabrałam takiej niesamowitej pewności, że przyjazd tutaj jest najlepszą rzeczą jaką w tym roku zrobiłam. Rozglądam się dookoła, poznaję ludzi, słucham ich historii, spędzam z nimi czas. Dociera do mnie jak inne może być życie. Horyzonty, nowe horyzonty, perspektywy stają się coraz szersze. Zaczynam marzyć więcej, snuć więcej planów, myśleć jak mogę zrealizować to, co zawsze chciałam w życiu zrobić, co zobaczyć, dokąd pójść. Chyba inspiruje mnie bardzo pewien człowiek. Rok dookoła świata, potem Hiszpania, Australia, Honduras, Azja… Spokój, spryt w oku, pewna postawa, humor, doświadczenie, otwartość. Jak go poznałam? Couchurfing. Odpowiedź na moją wiadomość: Mamy jutro grill party w ogrodzie. Jesteś tam bardzo mile widziana. A to sobie myślę – zajebiście. W domu jest git, ale na łeb idzie dostać po 2 tygodniach z dziećmi, przecież byłam przyzwyczajona do zupełnie innego życia w Poznaniu. Bycie tutaj jest inne, jest wspaniałe, ale trzeba przecież czasem wyjść, porobić się trochę, posiedzieć w nocy przy ognisku nad morzem. I rankiem dnia następnego bruździć na życie we wspólnej niedoli. Bo kac jak nic łączy ludzi. Poznałam więc grupę ludzi, którzy, hmmm…. Wiedzą o co chodzi. Mały przykład, szybka wizualizacja. Poranne zmęczenie po wczorajszych wojażach. Leżysz na huśtawko-ławce, zajadasz truskawki dopiero co zerwane z pobliskiego krzaczka, niebo jest niebieskie, prawie czyste, gdzieś tam wysoko wędrują białe cirrusy. Słońce świeci mocno, jest ciepło, przyjemnie. Nagle nad głową pojawia się ręka podająca zimne piwo. Pstryyyk. Dary z nieba hyhy. Eee, to Pentti, a raczej jego ręka, jak to ma w zwyczaju, pojawia się nagle w zasięgu wzroku podając piwo. Zacny to zwyczaj. Potem karmią cię widelcem świeżym mięsem z grilla, przynoszą herbatę. Potem siesta, chmura czy dwie i słodki chillout, leżę na podłodze, powietrze pulsuje reggae, spooooookój. Jest doobrze. Oczy się zamykają…
Bardzo się cieszę, że ich poznałam. Żałuję tylko, że tak słabo na razie znam język. Wyłapuję już ten charakterystyczny dialekt z Oulu, ale przede mną jeszcze długa droga. Silimät, meleko, kolome*. Mówiłam już, że bardzo się cieszę, że tu jestem? Przede mną ciężki tydzień, wczesne pobudki i przez cały dzień próby okiełznania terrorystów. Ale to już są moi terroryści, i nawet ucieszyłam się na ich widok kiedy wróciłam do domu po weekendzie. Yhy, wyszłam z domu w piątek po południu i usłyszałam: ‘możesz wrócić w niedzielę, my wyjeżdżamy’. No to jazdaaaaaa. A był to weekend intensywny:
Wyszłam więc w piątek z domu i pomaszerowałam na autobus. Niestety straciłam nadzieję na jego przyjazd po 40 minutach czekania, więc żeby dotrzeć do miasta złapałam stopa. A nie jest to takie proste w tym kraju. Ludzie mają raczej zdziwione twarze widząc mnie machającą łapką przy drodze. Ale zatrzymał się sympatyczny starszy pan. Nie mówił po angielsku, hoho czelendż. Spytałam, czy jedzie do Oulu, powiada, że nie. No to może gdzieś w pobliże Oulu? Kiwa głową, że tak. Zaczęliśmy rozmawiać sratatata coś o Polsce, o Qstocku, o fińskim, skończyło się tak, że ów pan zboczył ze swojej drogi, podwiózł mnie do miasta i wysadził centralnie przed wejściem na festiwal, po czym odjechał w swoją stronę. Bardzo to było przyjemne J
No to Qstock (nastąpi teraz omówienie strony muzycznej, więc kto nie jest zainteresowany będzie na pewno znudzony:P). Brzmi trochę jak Woodstock, na który z przyczyn technicznych jechać nie mogę, więc miałam chociaż jakąś namiastkę (Naprawdę namiastkę: razem 20 tys. ludzi przez dwa dni, i klimat nie ten, oj nie teen… Rzekłabym nawet, że bez klimatu…).Kupiłam bilet tylko na piątek, koniec końców to sporo kasy (jeden dzień 50 e), a najbardziej chciałam zobaczyć Amorphis. No i miałam. Cały czas z bananem na ryjku oglądałam latające dredy wokalisty. Ale po kolei. Pierwsze było Ominium Gatherum, nawet niezłe. Szkoda tylko, że w tej budzie było słabe nagłośnienie, ciężko było czerpać przyjemność z muzyki… Potem jakieś popowe wokalistki, fińskie flamenco (wtf?), jakiś młody szalony zespół, gdzie wykonawcy wykonywali więcej skoków i fikołków na scenie niż grali muzyki (Sininen Kaappi). Wokalista, chociaż głos miał, nie powiem, zjawiskowy, zdawał się wrzeszczeć do mikrofonu bez ładu i składu, byle było głośno. Później połączenie punka z ciężkim metalem. Black dead punk? Hardcore? Hmmm niekiedy coś wpadało w ucho, ale bardziej przyprawiało chyba o ból głowy… (Terveet Kädet) Następnie… Petri Nygård! Wspaniała lekcja fińskich wulgaryzmów, czasem pojawiały się nawet słowa, którymi nie były vittu, saatana lub perkele… Ale było zabawnie, muzyka chilloutowa, można się nawet było bujać, czy tam dygać do rytmu… (btw na youtubie można zobaczyć ciekawe połączenie metalu i rapu w wykonaniu Petriego właśnie i Mokomy, jest zabawne i ma wesoły klip w którym wokalista pojawia się na okładkach przeróżnych płyt reprezentujących historię metalu… generalnie czyta rozrywka). Gdzieś w międzyczasu jakieś dwie wokalistki śpiewające na jedno kopyto, których nazw nawet nie pamiętam… Następnie niejaka Regina. Nazwa nijaka, ale coś w sobie miała, w sposobie śpiewania, że zwracała uwagę, i nawet słuchałam jej przez dłuższy czas. Muszę znaleźć chyba jakieś jej utwory (jak podłączą w końcu zasrany Internet…). Haloo Helsinki! było naprawdę niezłe na żywo, dużo lepsze od Happoradio, którzy grali piosenki brzmiące wszystkie zupełnie tak samo. Bardzo popularni w Finlandii, często puszczają ich w radiu. Jak dla mnie bez polotu, monotonnie. Popularny rock. Nazwa mówi sama za siebie. W końcu Amorphis. Świetny koncert. Ale ta godzina minęła tak szybko. W końcu to festiwal, nie mogli grać dłużej, ale czekałam na ulubione piosenki i się nie doczekałam. Tym się trochę zawiodłam, ale koncert i tak zaliczam do jak najbardziej udanych. Miałabym nawet świetne video, ale aparat nie wytrzymał natężenia dźwięku i muzykę słychać kiepsko… Na koniec wieczoru – Children of Bodom. Największa sobotnia gwiazda. Sporo sfiksowanych nastolatków z oczami wlepionymi w scenę z półotwartymi gębami i wyglądem.. nieco opóźnionym, machających łapkami na prawo i lewo jak w transie, myślałam, że się zaraz zaczną ślinić z podniecenia… Takie dzikuski przeszkadzają w cieszeniu się koncertem, który tak czy siak był przeciętny, tak jak i poprzedni, który widziałam. W obu przypadkach gwiazdą wieczoru było CoB, ale ja pojawiałam się tam dla supportów, które na obu koncertach były lepsze niż właściwa gwiazda. Najpierw Ensiferum w Warszawie, teraz Amorphis na Qstocku. Nie doczekałam się od Childrenów Everytime I die, Needled 24/7, We’re not gonna fall…. Monotonnie, bez szału, czekałam na rozwój wypadków, aż tu nagle koncert się skończył. I klops. Kiepsko jak na jedyny w tym roku koncert w Finlandii.
Pożegnałam się z ludźmi, z którymi spędziłam Qstock, bardzo zresztą przyjaznymi, poznanymi na last.fm. Juho nie zostawiał mnie samej podczas festiwalu, podpatrywaliśmy po trochu wszystkie zespoły, poszwędaliśmy się wkoło. Po Childrenach poszłam szukać mojego couchsurfingowego hosta, Kallego. Spotkałam jego i jego znajomego. Koniecznie chcieli mówić po angielsku nawet między sobą, ponieważ chcieli potrenować. Skutkiem tego ich komunikacja między sobą była niemiłosiernie przedłużana, gdyż jeden z nich sklecał zdania naprawdę powolnie… Ale byli bardzo towarzyscy, rozmawialiśmy potem chyba do 3:30 w nocy o wszystkim po kolei, najwięcej o dziwnościach w języku fińskim. Rankiem wstaliśmy skoro świt o 11. Mój host był średnio sprawny motorycznie, gdyż leczył kaca. W końcu poszedł znowu spać. Wtedy pojawił się brat owego znajomego, i zaczęła się dysputa o muzyce, całkiem nawet ciekawa (oni właśnie przedstawili mi duet Mokomy i Petriego Nygårda). Miły poranek, na śniadanie kanapeczki i piwo, potem odprowadzili mnie na autobus, a sami poszli Qstockować sobie dzień drugi. Ja zaś ruszyłam na grilla do Penttiego i jego brata. Ale to już inna historia. Długo następnego dnia odsypiana. Bodaj do 17:00.
Ach.
last.fm connecting people. Juho i Joona.
Oj ma czym kręcić... :)